Złota, limitowana kolekcja od KOBO Professional, prezentowana w zapowiedziach na blogu już w całości w mojej kosmetyczce. Przetestowałam już wszystkie produkty i mogę się z Wami podzielić rzetelną recenzją. Pod lupę tym razem trafiły matowe pomadki, pigmenty, trójkolorowa paleta róży oraz rozjaśniacz do podkładu, który był pierwszym tego typu kosmetykiem, który trafił w moje ręce. Wszystko zeswtchowane tak byście mogły zobaczyć napigmentowanie.

Zacznijmy od pięciu matowych szminek w perfekcyjnie moim zdaniem dobranych odcieniach. Należę do osób, które w swojej kolekcji mają już sporo krwistych czerwieni, a cielistych kolorów niezbyt dużo, więc ucieszył mnie fakt, że tym razem marka postawiła na neutralne kolory i jedynym wyróżniającym się tu z tłumu jest numer 413 Burned Ruby, czyli intensywna burgundowa pomadka, która wpada nawet w lekki fiolet. Reszta odcieni jak widzicie, jest w dość naturalnych tonacjach i idealnie nadaje się do noszenia na co dzień. Złote, eleganckie opakowania zamykają się przy pomocy magnesu, co jest sporym ułatwieniem w użytkowaniu, a dodatkowo możemy mieć pewność, że kosmetyk jest szczelnie zamknięty.

Pigmentacja jest bardzo dobra, na dłoni widzicie po 2 warstwy szminek. Aplikacja jak w przypadku innych klasycznych, matowych pomadek nie sprawia najmniejszego problemu. Trwałość to dobrych kilka godzin nawet z jedzeniem i piciem. Jeśli czytacie mój blog w miarę regularnie, wiecie, że raczej należę do fanek płynnych, matowych pomadek. Jednak te jak najbardziej trafiają w mój gust i swoją jakością dorównują tym o mojej ulubionej konsystencji. Charakterystyczne dla pomadek KOBO Professional jest to, że w zapachu można wyczuć lekkie aromaty wanilii. Mnie to jak najbardziej odpowiada, lecz niektóre z osób twierdzą, że przypomina im to „zapach babcinej szminki”. Nie wiem, czy słusznie, czy nie, ale jeśli nie należycie do fanek słodkich nut zapachowych, przed zakupem powąchajcie tester przy szafie.

Przejdźmy teraz do tych małych, uroczych słoiczków, w którym wnętrzu kryją się sypkie pigmenty. W kolekcji znajdują się 4 odcienie. Lekkie, iskrzące drobinki znajdziemy w chłodnych i ciepłych barwach. Trudno uchwycić ich piękno na zwykłych pokazowych zdjęciach. Kręciłam ręką na wszystkie strony, lecz to najlepsze ze zdjęć, jakie udało mi się wykonać. Dwa z pigmentów sprawdzą się jako cienie, a pozostałe jako podkreślenie bazowego koloru. Ja zwykle używałam ich w duecie albo z bardzo jasnymi, matowymi cieniami (biały, jasny beż, szary) lub z ciemnymi (czarny, granat). W obu przypadkach prezentują się niebanalnie i moim zdaniem dodają tego „czegoś” do naszego błysku w oku.

Aplikacja jest dość prosta, jednak nie polecam stosowania ich bez bazy lub innego cienia, bo nałożone na „gołą” powiekę mają tendencję do osypywania się. Przy rozprowadzaniu również trzeba dokładnie pozbyć się nadmiaru z pędzelka, bo inaczej nie tylko powieki, ale i policzki będą się świecić. Stosowanie nie odbiega od tego, co przeżyłam z innymi tego typu produktami (np. pigmentami Barry M). Opakowania również nie sprawiają najmniejszego problemu, a ściągnie nadmiaru produktu, możemy robić nad nakrętką, tak by nie marnować cennego kosmetyku. Trwałość zwykle zależy od cienia bazowego, pigment sam nie odlepia się od niego i nie osypuje. Uwielbiam stosować je do rozświetlenia wewnętrznego kącika oka lub dolnej powieki.

Paletka róży z niebanalnymi trzema odcieniami z początku mnie lekko przeraziła, bo rzadka sięgam po tak ciemne kosmetyki do kości policzkowych. Jednak przy bliższym spotkaniu polubiłyśmy się i jest niemalże nierozłączna ze mną. Jak widać na zdjęciu kolory, które widoczne są w opakowaniu, na dłoni już nie wydają się aż tak mocne, co daje nam większe prawdopodobieństwo, że nie będziemy wyglądać jak matrioszki. Ja najbardziej polubiłam się ze środkowym odcieniem. Paletka skonstruowana jest tak, by każda z nas mogła w niej znaleźć odcień dla siebie na pasującą okazję. Do dziennego makijażu sięgniemy po pomarańcz lub róż, a do wieczorowego po ciemniejszy kolor. Pamiętajcie jednak, by nie nakładać dużo warstw. W moim przypadku zadowalający efekt osiągam już po dwóch machnięciach pędzlem. Następnie jedynie rozcieram, tak by rumieniec wyglądał naturalnie.

Opakowanie to klasyczna, otwierana paletka z przeźroczystym wieczkiem. Najdłużej miałam róże około dziesięciu godzin na swoich policzkach i nie wymagały żadnych poprawek. Myślę, że taki czas jest satysfakcjonujący. Produkt nie osypuje się podczas nakładania, ładnie się rozprowadza i po roztarciu można uzyskać naprawdę naturalny efekt rumieńca. Róże są jak najbardziej matowe, nie ma w nich żadnych drobinek. Jeżeli nie macie jeszcze u siebie podobnego produktu, radzę się pośpieszyć, bo z tego, co mi ptaszki ćwierkają, już w wielu drogeriach produkty ten został wyprzedany.

Ostatnim, zaskakującym produktem z tej kolekcji jest rozjaśniacz do podkładu. Widząc komentarze pod postami na instagramie Drogerii Natura, mam nadzieję, że na stałe umieszczą ten kosmetyk w stałej ofercie. Na zdjęciu pokazałam, że o ton jesteśmy w stanie „wybielić” barwę fluidu. Sam produkt wygląda niczym korektor, a po zmieszaniu go z podkładem nie zmienia on w żaden sposób jego konsystencji ani trwałości.

Pierwszy kosmetyk tego typu, z jakim się spotykam i jestem pozytywnie zaskoczona, że żadna inna marka nie ma jeszcze go w ofercie. Szczególnie zimą, gdy promienie słoneczne nie goszczą na tyle długo na mojej twarzy, by zmienić jej kolor, nawet najjaśniejsze odcienie podkładów są dla mnie wyzwaniem, bo często nie pasują do mojej naturalnej barwy cery i wspomagałam się do tej pory sypkimi pudrami. Za każdym razem musiałam uważać, by nie powstał na mojej twarzy nieestetyczny efekt maski. Już nie muszę się tym przejmować, bo z rozjaśniaczem jestem w stanie uzyskać odcień, który w pełni mnie satysfakcjonuje.

Nie wiem jak Wy, ale ja zakochałam się w tej kolekcji i mam nadzieję, że więcej tego typu produktów będzie gościć w naszych polskich szafach kosmetycznych. Od szminek po rozjaśniacz wszystko u mnie sprawdziło się rewelacyjnie. Z niecierpliwością czekałam, aż będę mogła przyjrzeć się złotką z bliska. Byłam pełna nieuzasadnionych obaw, że mam zbyt wielkie oczekiwania i przeżyję rozczarowanie, jednak nic takiego na szczęście nie miało miejsca. Wam mogę jedynie poradzić wizytę w najbliższej Drogerii Natura i przygarnięcie kosmetyków z tej limitowanej edycji o ile jeszcze jakieś znajdziecie w swoich szafach. Życzę Wam udanych łowów. Może macie już coś z tych produktów u siebie w kosmetyczce? Jeśli tak to zapraszam do dzielenia się opinią w komentarzach.

Social Media:

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *